Dawno, dawno temu, a było
to marcu tego roku, pomyśleliśmy, że fajny byłoby spędzić wakacje jak za
wspaniałych dziecięcych czasów, czyli taplając się w błocie na babcinym podwórku,
chodząc późno spać, jedząc co się chce i kiedy się chce. Zrealizowaliśmy ten
szczwany plan w lipcu dzięki Fundacji „Na Dobre”. Był z nami też nasz pierwszy
nauczyciel ceramicznego rzemiosła Piotr Szambelan. Błoto zastąpiliśmy gliną,
podwórko babci – ogrodem przy Chacie za wsią p. Małgosi. Poza tym – wszystko
jak za szczenięcych lat.
Jakiś czas potem (ale to już bardziej pod koniec marca, czyli też daaawno;) okazało
się, że szczęścia chodzą parami! Spotkaliśmy się wtedy z Bożeną, która miała dla nas
propozycję sierpniowego pleneru w Akademii Łucznica k. Pilawy. Opis naszej kwietniowej wizyty zapoznawczo-rozpoznawczej czytaliście już na naszym blogu w maju. Pojechaliśmy w strugach
deszczu. Wróciliśmy pewni, że tego lata radocha będzie podwójna – będą dwa
plenery.
Tak oto dnia 10
sierpnia (w sobotę) zajechaliśmy do Łucznicy. Rozlokowaliśmy się w pokojach;
zagospodarowaliśmy całą pracownię na potrzeby ceramiki i batiku (Alek) i
przystąpiliśmy do artystycznych działań.
Następnego dnia zjechali
do nas goście. To była wspaniała niedziela!
"Nasz” plener różnił
się nieco od tego pierwszego fundacyjnego. Nie tylko dlatego, że zmienił nam się skład ekipy.
Również dlatego, że tutaj o wszystko musieliśmy zadbać sami – jeśli czegoś nie zabraliśmy z
Warszawy to po prostu… nie było to przydatne (albo raczej nie było możliwości,
żeby się przydało;)). Pracy było dużo, spać chodziliśmy późno. Raz nawet
straciliśmy nadzieję, że w ogóle przyłożymy głowę do poduszki…
Plener w Akademii „Łucznica” był dla Artemisji historyczny.
Po raz pierwszy wypalaliśmy nasze prace w naszym wspólnym składkowym piecu!
Spisywał się on świetnie! Wiedzieliśmy oczywiście jak się to robi…
teoretycznie. To nie były nasze pierwsze wypały techniką raku. Jednak w
praktyce wszystko trzeba przetestować! Doglądaliśmy sami ładowania pieca,
pilnowaliśmy temperatury i topienia szkliw, redukowaliśmy dzielnie i
cierpliwie. Wypalaliśmy zarówno biskwity jak i prace przywiezione gotowe i
szkliwione na miejscu.
Każdy miał w tym plenerze
swój wielki udział (w kolejności alfabetycznej!):
Alek, dzięki swemu
chemicznemu wykształceniu i znajomości pewnych tajemnych dla mnie samej zjawisk
był naszym ogniomistrzem. Doglądał temperatury w piecu, wyjmował gorące prace i
‘wrzucał’ do kotłów.
Bożena, bogata w
doświadczenia z plenerów w Orońsku, służyła radami dotyczącymi zachowania szkliw
podczas redukcji. Nie wspomnę już o zawrotnej szybkości z jaką powstają jej
doskonałe prace!
Gretta organizowała
przestrzeń od strony technicznej i zdroworozsądkowej („lepiej zróbmy tak, bo
inaczej to będzie głupio i się schrzani”) oraz dowodziła redukowaniem prac
(trociny i gazety!). I tylko kameleona żal :D
Monika… te wymyślne
kształty jej prac i jej spokój przy tym jak je lepi i modeluje… Szacun!
Była z nami też Ruda,
która wprowadzała dobry humor (i podniosła nam adrenalinę, gdy zaczął jej się
palić wosk do batiku ;) oraz przejmowała się swoim kotem, który chyba źle się
aklimatyzował w pracowni.
Myślę, że dużo nauczyliśmy
się podczas tego pleneru (o temperaturach szkliw w czasie wypału, o redukcji)
właśnie dlatego, że wiele rzeczy po prostu trzeba było zrobić bez udziału
instruktora-przewodnika. Oczywiście, że lepiej byłoby gdyby pojechał z nami.
Ale powiedział mi też kiedyś taką oto myśl „Technicznie robicie rzeczy
świetnie. Teraz czas na własne pomysły i działania.” I ten plener był niejako
odpowiedzią na ten komplement.
Dzięki p. Michałowi i Justynie mogliśmy zobaczyć wypały w piecu węgierskim (ten z cegłami) i japońskim (dłuuugo opalanym drewnem jak w raku tradycyjnym).
Dzięki obiadowi podawanemu
o g. 13:30 musieliśmy choć raz w ciągu dnia zrobić przerwę. Inaczej
siedzielibyśmy przy naszych pracach od rana do ciemnej nocy (ew. bladego świtu
dnia następnego).
Nie było atrakcji w
postaci wycieczek po okolicy (nie, wyjazd po butlę z gazem i spacer do sklepu
na rogu się nie liczą!;)). Był tylko jeden krótki spacer wokół ośrodka
Łucznica. A jednak zaryzykuję stwierdzenie, że wszyscy w Artemisji zaliczamy te
wakacje, te plenery, TEN plener, do bardzo udanych, bogatych w doświadczenia
ceramiczne i praktykę, urodzajnych w prace i pomysły.
Było też pełno śmiechu i
fajnych chwil, wspólnych rozmów na tarasie, odwiedzali nas goście
(DZIĘKUJEMY!). Trochę lepiej się też znamy. Jeszcze ze sobą wytrzymamy jakiś
czas jako Artemisja! Poznaliśmy ludzi tak samo zafascynowanych ceramiką jak my,
choć na różnych etapach oswajania się z gliną. Poznaliśmy ludzi z pasją
prowadzących zajęcia z dziećmi. Pod ich instruktorskim okiem powstały bardzo
ciekawe prace w różnych technikach.
Myślę, droga Artemisjo, że
warto byłoby to powtórzyć… Prawda?